„Komórki”, automaty, hałas i dobre obyczaje
Ależ ten świat pędzi naprzód, nawet przemiany obyczajowe realizują się na naszych oczach! Zanim zdążyłem tę książkę napisać, niektóre rozdziały trafiają do śmietnika. Tak jest ze sprawą telefonów komórkowych. Przed rokiem czy dwoma zaledwie powszechnym odruchem było potępianie ich posiadaczy za to, że się popisują nowym gadżetem, że wychodzą wtedy na ulicę przed sklep, żeby ich wszyscy widzieli… Dzisiaj te śmieszne pretensje poszły w niepamięć bo „komórkę” można mieć za złotówkę (przynajmniej na początek, zanim zaczniemy dzwonić). Czy to znaczy, że nie mamy już do jednokomórkowców żadnych pretensji? Tak dobrze nie jest. Nie dość, że aparaty dzwonią w najbardziej niespodziewanych miejscach (na koncertach w filharmonii, w kościele i na wykładach), to rozmawiacze zmuszają nas do wysłuchiwania piramidalnie głupich odzywek. Nabardziej uciążliwe jest to w podróży: taki jeden z drugim dzwoni co kwadrans do domu (tak się stęsknił za domownikami, bez wyjątku!) i melduje, że „jedzie my”. Może ja się czepiam, przecież istotnie nic innego się nie dzieje, ale w takim razie po co dzwonić? Czy to nie lepiej poczekać, aż na pociąg napadną Indianie?